Holandia: koniecznie przeczytaj, ZANIM przyjedziesz tutaj do pracy!
Każdy z nas, decydując się na dłuższy wyjazd z kraju nosi się z zamiarem poprawy swej kondycji finansowej, która najczęściej uwarunkowana i spowodowana jest kretyńskimi przepisami rodzimych twórców polskiej sfery finansjery, która też – jak by się mogło wydawać – nie ma pojęcia o tym, że ogromne rzesze rodaków wpędza (świadomie lub nie) w karuzelę długów i rzekomo opłacalnych pożyczek mogących poprawić nasz byt…
No cóż… gdy już my, ofiary systemu, zorientujemy się w swej katastrofalnej sytuacji i braku możliwości wyjścia z długów, uruchamiamy znajomych i najczęściej trafiamy do biur pośrednictwa pracy.
Tutaj przesympatyczne panie po stwierdzeniu że spełniamy warunki przyjęcia do roboty tak przez nas oczekiwanej, czarują nas fantastycznymi zarobkami, cudownymi warunkami mieszkaniowymi, opieką koordynatorów, itp, itd. No cóż, zaślepieni przecudowną ofertą żegnamy najbliższych i wyruszamy w podróż. Podróż, dzięki której nasze finansowe problemy zostaną raz na zawsze rozwiązane…
Daleko od prawdy…
Będąc już na miejscu, twardo zderzamy się z holenderskimi realiami: biura brutalnie sprowadzają nas na ziemię, stawiając przed koniecznością zaakceptowania faktu że zakwaterowanie będzie nas kosztować trochę więcej niż usłyszeliśmy w rozmowie telefonicznej. Jednak godzimy się z tą prawdą, płacąc za wszelkie pseudo luksusy ogromnie zawyżone, i w dodatku jeszcze nie zarobione pieniądze.
Na przydzielonym miejscu w wieloosobowym pokoju bagatelizujemy wszelkie niedogodności i pragniemy ruszyć do pracy, ale blokuje nas brak numeru SOFI, szkolenia na wyznaczonym stanowisku, bądź jakaś inna niespodziewana przeszkoda opóźniająca rozpoczęcie zarabiania „eurasków”…
Daleko od „normy”…
Z ogromnym rozczarowaniem i żalem przechodzimy przez fazę śmiesznej rekrutacji, i obarczeni ogromem przydzielonych obowiązków próbujemy spełnić wymagania by dorównać starym wyjadaczom – co kończy się nierzadko totalną klęską, a w efekcie niezrozumiałymi dla nas rozmowami z przełożonymi o np. słabej „normie”. Zadne tłumaczenia nie dają rezultatu, kara jest bo musi być, i planowani jesteśmy np. na późniejsze godziny do pracy lub wcale…
Dzień leci za dniem, godzin pracy nie mamy chociaż naprawdę się o nie staramy (czytaj: gonimy „normę”), no i w dniu wypłaty – studiując pasek wypłaty – siadamy nie mogąc w to wszystko uwierzyć. Bierzemy telefon i dzwonimy do najbliższych przepraszając, że na obiecane pieniążki muszą jeszcze trochę poczekać, bo „pracując” cały miesiąc otrzymaliśmy w rozliczeniu przeogromną kwotę… 15 euro (po odliczeniu symbolicznych zaliczek i wszelkich potrąceń). I co najlepsze, nikt z przełożonych nie jest tym wcale wcale zdziwiony – są wręcz zaskoczeni że narzekamy na wysokość otrzymanej jałmużny.
Daleko do celu…
No cóż, brutalne sprowadzenie na ziemię powoduje u niejednego załamanie i podjęcie decyzji o powrocie do kraju. U innych totalną mobilizację i szukanie miejsca w szeregu lepiej zarabiających w danej firmie. A u jeszcze innych szukanie „lepszych” ofert pracy… jednak opisane wyżej procedury niemal zawsze się powtarzają, co nikogo ani na centymetr nie przybliża do wymarzonego celu.
Zawieszeni w tym nieprzyjaznym dla nas systemie, dzielnie trwamy i czekamy na lepsze czasy patrząc, jak cały sztab ludzi niezbędnych do obsługi mięsa armatniego (czyli nas) pławi się (z naszego punktu widzenia) w luksusach. Wtedy dociera do nas, że przecież te z trudem uzbierane 160 godzin miesięcznie za stawkę głodową 9,5 euro brutto na godzinę bez żadnych dodatków (a „wiekówka” to już zgroza!) nie jest w stanie zapewnić naszych oczekiwań i potrzeb. Jednak rozgoryczeni podejmujemy walkę, licząc na więcej godzin, znosząc upokorzenia i szykany – bo musimy zarobić na chleb dla siebie i dla naszych rodzin. Jest to wszystko żałosne, ale niestety prawdziwe. I podziwiać należy tych którzy w tym trwają. Szacunek dla nich wszystkich.
Bądź na bieżąco!
Tomek Piechocki
(24 czerwca 2018, Boskoop, Holandia)