Z pamiętnika emigranta (1): jak NIE zostałem marynarzem w PRL-u
Czy Holandia to już przystanek docelowy wszystkich moich emigracji? Tych małych – jeszcze w Polsce, i tych dużych – poza Jej granice? Nie wiem. Znam za to przyczynę, a nawet szereg przyczyn, które ostatecznie zmusiły mnie do wyjazdu. Po kolei o nich opowiem… .
Wychowując się w czasach PRL-owskiego dobrobytu, łopotu pierwszomajowych flag, pełnych (a w późniejszych czasach pustych) półek sklepowych, niezrozumiałego wtedy dla mnie stanu wojennego, zrodziło się w mojej głowie marzenie podsycane czytanymi książkami (w tamtych czasach był to jeden ze sposobów spędzania czasu) i niewytłumaczalnym zamiłowaniem do militarystyki: zostać marynarzem. Nie takim zwykłym „wodniakiem”, ale… marynarzem na żaglowcu.
W tamtym okresie, realizacja mojego celu wiązała się z ukończeniem szkoły średniej o kierunku związanym ze statkami i wodą. Znajduję taką szkołę. Jest nią Technikum Żeglugi Śródlądowej w Kędzierzynie-Koźlu (trochę daleko od morza). Wtedy okazało się, że osób które mają podobne do moich marzenia jest całe multum: na egzaminie wstępnym, na jedno miejsce w klasie było 16 chętnych… . Mimo to udało się. Zaliczyłem pięć wspaniałych lat (nie chodzi mi o naukę). Żagle, Mazury, Bałtyk, zdobywanie doświadczenia i kolejnych patentów. Z tytułem technik mechanik maszyn i urządzeń okrętowych, cel jest blisko!
Aby go wreszcie osiągnąć, konieczny był kolejny etap: Wyższa Szkoła Morska w Gdyni. Szczęśliwy udaję się na uczelnię, gdzie oczywiście ma miejsce utarta PRL-owska procedura: egzaminy i lekarze. Tak! Ci wspaniali lekarze! Przechodząc kolejne badania z radością patrzę na kartę zapełniającą się nowymi wpisami że się nadaję. Czeka mnie jeszcze tylko okulista. Wchodzę beztrosko do gabinetu, a lekarz (bez zabawy w jakiekolwiek testy) zadaje mi pytanie: „Widziałeś kiedyś oficera marynarki w okularach?”. Chwila zadumy, i odpowiadam zgodnie z prawdą że nie widziałem. Ostatni wpis w kartę brzmi: NIEZDOLNY.
Jedna chwila, i marzenia pękły jak bańka mydlana. Tonąłem jak Titanic. Szok! Pięć lat nauki, pięć lat poświęceń i wyrzeczeń, zdobyte patenty – zmarnowane. Szukam więc pracy we wszystkich zakładach związanych z pływaniem na morzu i wszędzie słyszę, że wykształcenie jak najbardziej pasuje, ale… brakuje jeszcze minimum rocznego doświadczenia w zawodzie. A skąd mam je wziąć? Na całym świecie osoby, które chcą pracować w zawodzie marynarza, po prostu idą do kapitana statku i się u niego zatrudniają. Ale nie w „bloku wschodnim” – tu marynarz musi być odpowiednio wykształcony, zdrowy jak byk, i… nie może nosić okularów. Wiedząc już, że z moich marzeń nic nie zostało, załamany wracam na Śląsk… .
Ciąg Dalszy Nastąpi
Tomek Piechocki
(Holandia, Hazerswoude-Rijndijk, 10 maja 2015)